czwartek, 28 kwietnia 2011

Sekret szczęścia

Bardzo dużym zaskoczeniem dla mnie były książki Beaty Pawlikowskiej . Myślałam ,że pisze ona tylko o podróżowaniu , bardzo zaskoczona czytałam
W dżungli życia. Poradnik dla dziewczyn i chłopców (oraz niektórych dorosłych)", a potem "W dżungli Miłości ".Okazało się ,że Pani Beata jest bardzo mądrym człowiekiem , jej przemyślenia i porady bardzo mi się podobały . zachęcam do zapoznania się z jej książkami . Przypomniałam sobie o niej i jej książkach , kiedy mijałam ten dom .
Pani Beata twierdzi ,że aby być szczęśliwym należy przede wszystkim dbać o to co się posiada bez względu jak było by to skromne . Szkoda czasu na zamartwianie się tym czego nie mamy , lepiej cieszyć się tym co jest i dbać o to . Ten dom był dla mnie takim symbolem tego dbania . Często tracimy czas i zdrowie na zazdroszczeniu innym zamiast cieszyć się tym co już mamy .Czasami są to rzeczy drobne , jesli nauczymy się czerpać z tego radość nasze życie się zmieni na lepsze . Zawsze mamy wybór można siedzieć ze złą miną w myślach złorzeczyć tym którzy według nas mają lepiej lub po prostu akceptować swoje położenie i cenić to co się ma . Choć na pozór wydaje się nam ,że nie mamy nic i nie ma się czym cieszyć , to trzeba umieć zobaczyć to w co jesteśmy bogaci . Niewidomy człowiek oddał by wszytko za taki wzrok jak mamy ,niesłyszący chętnie wziął by od nas słuch , a każdy na wózku cieszył by się jak nikt za parę naszych zdrowych nóg . Przekonałam się ,że to co człowiekowi wydaje się oczywiste ,że widzi słyszy biega czy cieszy się swoimi dziecmi , jest dla innych niespełnionym marzeniem . Trzeba umieć to zobaczyć zauważyć i docenić . Nic w życiu nie jest dane na zawsze . za jakiś czas możemy żałować ,że tak nierozważnie myśleliśmy o sobie .

niedziela, 24 kwietnia 2011

REM Everybody Hurts



Kiedy dzień jest długi, a noc
A noc spędzasz samotnie
Gdy jesteś pewien że masz dość tego życia, dobrze, wytrzymaj
Nie pozwól sobie odejść
Każdy płacze i każdy czasem cierpi

Czasami wszystko jest źle
Teraz nadszedł czas, aby śpiewać

Gdy twój dzień jest samotną nocą (poczekaj, poczekaj)
Jeśli czujesz że nie dajesz rady (poczekaj)
Gdy myślisz że masz dość tego życia, dobrze, wytrzymaj

Każdy cierpi
Pociesz się swoim znajomym
Każdy cierpi
Nie opuszczaj rąk
O, nie. Nie opuszczaj rąk
Jeśli czujesz się zupełnie sam, nie, nie, nie, nie jesteś sam

Jeśli żyjesz na własną rękę
Dni i noce są długie
Gdy myślisz że masz dość tego życia, by wytrzymać

Cóż, wszyscy czasem cierpią
Wszyscy płaczą
I wszyscy czasem cierpią
I wszyscy czasem cierpią
Więc poczekaj, poczekaj
Trzymaj się, trzymaj się
Trzymaj się, trzymaj się
Trzymaj się, trzymaj się( powtarza się i cichnie )
Wszyscy cierpią
Nie jesteś sam

Pierścionek z prochów

Pierścionek z prochów

Siedzimy w ławkach szkolnych - w małym skansenie-pensjonacie na Mazurach, w Kadzidłowie. Byliśmy tam kilkakrotnie na wakacjach, zanim kupiliśmy własny dom na wsi. Zdjęcie zrobił nam właściciel pensjonatu - pan Worobiec w 2006 r.
Siedzimy w ławkach szkolnych - w małym skansenie-pensjonacie na Mazurach, w Kadzidłowie. Byliśmy tam kilkakrotnie na wakacjach, zanim kupiliśmy własny dom na wsi. Zdjęcie zrobił nam właściciel pensjonatu - pan Worobiec w 2006 r.
Agnieszka Kowalska, malarka, wdowa po aktorze Macieju Kozłowskim: Kiedy umiera ktoś bliski, brama do ogrodu na chwilę się otwiera. Tylko my się boimy zajrzeć i zostajemy po stronie cmentarza.
Katarzyna Kubisiowska: A Pani cały czas się uśmiecha.

Agnieszka Kowalska: W jakiś sposób jestem szczęśliwym człowiekiem.

Szczęśliwym?

Kochającym. A ludzie prawdziwie kochający są szczęśliwi. Miłość uszczęśliwia przede wszystkim tego, który kocha. U mnie to się nie zmienia, nawet śmierć nie potrafiła tego zmienić. To wystarczający powód do szczęścia.

Od początku ta miłość była taka szczęśliwa?

Kiedy się poznaliśmy, byliśmy ludźmi nieufnymi, trochę zgorzkniałymi, pełnymi złych doświadczeń i związanych z tym wewnętrznych ostrzeżeń. Pojechaliśmy w góry i raczej tych gór nie zdobyliśmy. Pomyślałam sobie, że coś jest ze mną nie tak. Że nie mam nic do zaoferowania prócz zestawu hamulców.
Potrzebowałam roku, żeby się pozbyć balastu przeszłości. Bałam się miłości jak ognia. Nie jest łatwo nie bać się ognia. Ale po roku ten strach minął i zaczęliśmy znowu do siebie dzwonić i pisać. I znowu postanowiliśmy pojechać w góry. Wtedy się okazało, że jest chory. Więc można powiedzieć, że Maćka zdrowego nie znałam.

Inaczej się żyje z chorym człowiekiem?

Każdy ma jakieś ograniczenia. Chodzi tylko o to, żeby się nie dać przytłoczyć. W przypadku choroby te ramy są dość ciasne. Ale piękno obrazu nie zależy od tego, czy jest duży, czy mały. Myśmy tworzyli taką doskonałą miniaturę życia. Zamieniliśmy ilość wrażeń na jakość. Rozmach na precyzję. Trzeba było wykorzystać ten czas, który pozostał. Czyli sześć lat.

Te sześć lat to szpitale, badania, operacje.

A życie mieści się akurat pomiędzy. Żyje się dla kilku spotkań i paru wzruszeń – to było jego słynne powiedzenie. Tych spotkań i wzruszeń nam nie brakowało. Oprócz tego mówił zawsze, że życie to walka. Miał duszę wojownika. A wojownik wie także, kiedy traci siły i musi się poddać. I taki dzień przyszedł.

To dojmujące, kiedy bliski człowiek traci wolę życia.

To przede wszystkim rewolucja w psychice. A przecież każdy ma prawo się poddać. Zwłaszcza jeżeli walczył. Poddanie się jest elementem walki, tak jak śmierć częścią życia. Wszystko dla ludzi. Teraz tak mówię, a wtedy byłam przerażona, widząc zmianę w jego nastawieniu. Ale pomiędzy wolnymi ludźmi, jakimi byliśmy dzięki sobie nawzajem, nie ma miejsca na histerie.
Przyjęłam to do wiadomości, i to było jakieś trzy miesiące przed śmiercią. W Wielki Piątek przechodziłam z koniem przez most i ten most się zawalił. Koń stał w wodzie uwięziony w przęsłach mostu z jedną nogą wykręconą do tyłu. Akcja ratunkowa trwała sześć godzin. Zaprzyjaźnieni myśliwi piłowali metalową konstrukcję z milimetrową dokładnością, żeby nie poranić zwierzęcia. I, jak to myśliwi, mieli przygotowaną strzelbę, gdyby trzeba było skrócić mu mękę. Wenecja – bo tak się nazywa moja kobyła – wyszła z tego całkowicie bez szwanku.

Pomyślałam sobie wtedy, że jakiegoś mostu nie przejdziemy, ale nie należy tracić nadziei nawet w sytuacjach, które pozornie wydają się beznadziejne. Czyli w takich, w jakiej wtedy byliśmy z naszym życiem, domem na wsi, brakiem pracy i szalejącą chorobą.

Zaczynaliśmy się już nie mieścić w tych naszych ramach. Nawet psy chorowały. 10 kwietnia miałam otwierać swoją dużą wystawę w Kielcach. Rano rozbił się samolot prezydencki. Wernisaż odwołano, odbył się dwa tygodnie później, ale Maciek już był wtedy w szpitalu. Wystawę rozbierałam już po jego śmierci.



Była Pani z nim do końca?

Stracił przytomność parę godzin przed śmiercią. Zobaczyłam, że ma anielską twarz, że jest już nieobecny. Poczułam się zdradzona, byłam na niego wściekła. Miałam ochotę trzasnąć drzwiami całej tej cholernej intensywnej terapii. Wiedziałam, że jest wolny, że to jest jego droga do wolności. Ale musiałam hamować swoje potworne rozgoryczenie – jak wtedy, kiedy mi powiedział, że rezygnuje z walki.

Wybiegłam ze szpitala, był grad, słońce i tęcza. W korku na Trasie Łazienkowskiej jechała przede mną wielka przyczepa wioząca czerwoną łódź z napisem „Dawid”. Przypomniał mi się wiersz Michała Anioła o tym, jak ten jego Dawid jest ukryty w marmurze, a rzeźbiarz tylko odkuwa to, co go uwięziło tam w środku kamienia. Może ciało jest takim kamieniem i trzeba go odrzucić, żeby odkryć pełnię naszego człowieczeństwa i dopiero wtedy nazwać to wolnością?

Przyjechałam do mieszkania, wyłączyłam dźwięk w telefonie i położyłam się, nie zapalając światła. Przyśniło mi się, że jadę autem pod wysoką górę i nagle auto się cofa. Miałam poczucie, że kompletnie nad tym nie panuję, lecę w dół. Ale to było przyjemne spadanie i nie bałam się. Auto samo się zatrzymało, zaparkowało tyłem naprzeciwko wielkiego, białego samochodu, z którego wysiadł sympatyczny ochroniarz. I nagle z auta ktoś wyszarpnął ładowarkę. Auto zgasło. Jest cisza. Potem wielki rozbłysk światła i ładowarka wraca na swoje miejsce, a silnik znowu odpala

Światło zamienia się w pulsujące rozbłyski, to mój milczący telefon daje sygnał. Odbieram i już wiem, że umarł. „Chcieliśmy zawiadomić, że właśnie zakończyliśmy reanimację pani męża”. Jak w wojsku. Żeby nie użyć tego okropnego słowa – śmierć. Jakby to był jakiś brzydki wyraz. Zapytałam, o której godzinie mam być rano po jego rzeczy. „Ach, wystarczy o dziewiątej, niech się pani spokojnie wyśpi”. To było idiotyczne.

Pierwsza moja myśl po tej informacji była taka: „Jezus Maria, to ja mam teraz 30 lat wytrzymać, zanim go znowu zobaczę?!”. I druga – pocieszająca – „no, może nie aż tyle, może się uda tylko dwadzieścia”. Wyłączyłam telefon, zamknęłam oczy i poczułam, że jestem na dnie. W jakiejś strasznej, najgłębszej przepaści kosmosu. Ważyłam pięć ton i to był jakiś potworny ciężar. Byłam nim sama dla siebie. Pomyślałam, że już tutaj zostanę, że sama siebie nie uniosę. I wtedy nagle coś uniosło mnie. Jak pocisk wystrzelony z katapulty. Stałam się znowu lekka. Ogarnął mnie cudowny błogostan. Dotarło do mnie, że jestem wolna. Wolność to całość, jestem scalona z kosmosem, z tym miejscem, w którym jest Maciek. Nie wiem, jak to długo trwało, bo to było jakby poza czasem.



Ani jednej łzy?

To nie był film, na którym się płacze. To był film, do którego się wchodzi. Dlatego potem przez kilka tygodni chciałam umrzeć. Ale nie z rozpaczy, wręcz przeciwnie. Spieszyło mi się do nowego życia. Wciągał mnie ten film, trudno się dziwić. Zresztą dalej mnie wciąga. Jak się raz posmakowało błogostanu, to ma się trochę inną skalę porównawczą. Wszystko wraca na swoje miejsce, nic tak naprawdę nie jest w stanie mnie zagarnąć. Dlatego musiałam zrewidować swoje poglądy na temat śmierci.



To znaczy?

Biorąc pod uwagę doskonałość i piękno naszego ciała – śmierć wydaje się być takim samym cudem jak życie. Najlepiej to oddają historie o wampirach – ja nie żartuję – oni marzą o tym, żeby móc umrzeć.

Więc jest dla mnie tak samo niesłychane to, że życie nagle wchodzi i umiejscawia się w materii, jak i to, że sobie nagle z niej wychodzi, jak z zepsutego samochodu. Myślę, że umieramy i rodzimy się tylko w ciele, a poza nim nasze życie jest wieczne. W naszej nieszczęsnej pod tym względem katolickiej kulturze śmierć jest straszna, jest tragedią, żałobą, nieodwracalnością, istnym końcem świata. Nieodłącznie związana z cierpieniem. Jawi nam się jako porażka Pana Boga. Nie mamy do niego zaufania w kwestii śmierci, nikt mu za nią nie dziękuje. Nikomu się ona nie kojarzy z ocaleniem. Odbiera się śmierci jej potęgę i boski wymiar. Nie postrzega się jej jako przeistoczenia, tylko jako unicestwienie.

Po jego śmierci rozdzwoniły się zapewne telefony z kondolencjami, a do Pani nie pasuje kostium wdowy potrzebującej pocieszenia.

Nie było łatwo oprzeć się lawinie kondolencji – zwłaszcza w przypadku odejścia osoby publicznej. Ten uświęcony proceder daje prawo użycia telefonu wszystkim, którzy znają mój numer. Co nie jest trudne, bo mam go na stronie internetowej. Każdy czuje się w obowiązku lub na siłach, aby mnie pocieszyć. Każdy chce być pierwszy, albo przynajmniej nie ostatni. Każdy ma w zanadrzu jakieś świeże wspomnienie, które zwiększa szok i potęguje brak. „Dopiero co go widziałem i kto by pomyślał, że ostatni raz”. Albo jak dobrze czy też niedobrze wyglądał. I że to niesamowite i nieprawdopodobne, że go już nie ma. Z tym ostatnim się zgadzam – to jest właśnie ten cud, o którym mówiłam wcześniej.

Ale nie próbowałam wtedy rozmawiać o cudach, to oczywiste. Natomiast poprosiłam mojego syna, żeby przyjechał i odbierał telefony. Pracował w banku jako windykator i to było bardzo przydatne doświadczenie na tę okoliczność. Proszę mnie zrozumieć: ja nie osądzam konkretnych ludzi, którzy uznali za stosowne usłyszeć mój głos w takiej chwili, bo być może nawet robili to wbrew sobie. Osądzam naszą kulturę o jej brak w tej kwestii. O brak kultury śmierci. Kultura życia niby coraz lepsza, ale kultury śmierci nie ma. Śmierć wzbudza podejrzenia. Jest jak obcy w domu. Dowodem katastrofa smoleńska. Pan Bóg przecież nie mógł tego chcieć, więc kto?



Ale przecież Maciek miał wielu naprawdę oddanych przyjaciół, oni też dzwonili?

To był powód, dla którego nie wyłączyłam telefonu. Potrzebowałam nie pocieszenia, lecz pomocy. Nie miałam pojęcia, od czego zacząć. Ale czułam, że przede mną rok w urzędach. Gdyby nie przyjaciele Maćka, nie byłabym dzisiaj taka spokojna. To pewne. To, że miałam czas pomyśleć, poczytać książki i przeorganizować całe życie w związku z jego odejściem, to jest zasługa wspaniałych ludzi, którzy wiedzieli, że pomagając mnie – pomagają jemu. Niektórych prawie nie znałam, niektórych widziałam pierwszy raz w życiu. Ale to nie miało znaczenia.

Maciek był człowiekiem bardzo lojalnym. Za przyjaciół kładł się na torach. Wdowa po nim miała być otoczona opieką. Tak to odczułam. Prawie jak w sycylijskim klanie. Rozmowa była zawsze konkretna i bez konieczności tłumaczenia czegokolwiek. Maciek na pewno był z nich dumny. On zawsze wierzył w przyjaźń.

Na czym polegała ta pomoc?

Choćby na organizacji pogrzebu, poczynając od miejsca na cmentarzu. Dzięki wstawiennictwu przyjaciół Maćka dostałam od pani prezydent Warszawy miejsce na Powązkach. Wiedziałam, że Maciek nie chce być przypisany do żadnego ze swoich rodzinnych grobów, a mojej rodziny prawie nie znał, co gorsza – mówił mi zawsze, żebym jego prochy zakopała u nas w domu pod kasztanem albo zrobiła sobie z nich pierścionek. Tym ostatnim pomysłem był zachwycony. Niestety, w przypadku osoby publicznej było to nie do zrealizowania. Trudno, żebym wszystkim mówiła: „przyjedźcie ze świeczką pod kasztan do Gąsaw”, albo dawała pierścień do pocałowania. Koniec końców – jak to mówią: krakowskim targiem – został rzeczywiście pochowany pod kasztanem, tyle że na Powązkach. Chciałam, żeby pogrzeb nie był ani katolicki, ani świecki, ani nawet ekumeniczny. Generalnie nie do przeprowadzenia. Ale przyjaciele znaleźli księdza, który się zgodził na Mszę bez komunii i okadzania grobu, za to z utworem Led Zeppelin – mocno pogłośnionym „Whole Lotta Love” – na zakończenie (ksiądz się zapędził i zapowiedział „Schody do nieba”, ale i tak była „Lotta”).

Wracając do przyjaciół Maćka – zwyczajnie pomogli mi finansowo. Zostałam przecież kompletnie bez pieniędzy, za to w długach. Sprawy spadkowe – bardzo nieprzyjemne, bo rodzina Maćka mnie nie zaakceptowała – też załatwiłam dzięki ich pomocy. Pomogli mi we wszystkim – poczynając od stypy po pogrzebie, a kończąc na zorganizowaniu wernisażu w Warszawie. Jak to się mówi, dzięki nim stanęłam na własnych nogach.

Okazuje się więc, że nie do końca żyjemy w czasach, kiedy interes rządzi. Ja mam doświadczenia wręcz przeciwne.



Tęskni Pani za mężem?

Był bardzo rozrywkowym facetem, miał mnóstwo uroku na co dzień, więc trudno za nim nie tęsknić. Żył szeroko i, jak sam twierdził – całe Gąsawy mogłyby się wykąpać w tym, co on w życiu wypił. Ale takim go nie znałam. Natomiast wiem, że pewnych granic nie przekraczał, miał kręgosłup. „Lojalność ponad wszystko prócz honoru” – to było jego credo.


http://tygodnik.onet.pl/30,0,62364,1,artykul.html

sobota, 23 kwietnia 2011

U2 - One - na dziś

Wielka sobota

Dla mnie osobiście jest to bardzo smutne, czas cierpienia i śmierci Jezusa , syna Bożego , który pokazał mi jak wygląda prawdziwa miłość . Oddał za nas życie , bo nas kochał . Miłość jest bezwarunkowa akceptacją wszystkiego co kryje w sobie każde z nas . Bez oczekiwania na wzajemność, odwdzięczenie się czy myślenie o sobie . Dla mnie cała ta otoczka kurczakowo-zajączkowo-kwiatkowa to tylko otoczka którą robię z myśla o dzieciach . Moje święto jest we mnie samej w środku :to głęboki smutek ,że On nie żyje , odszedł współczucie jego cierpieniu a jednocześnie triumf Miłości nad śmiercią . Wielka sobota to czas na zadumę i żal .

Wielka sobota

czwartek, 21 kwietnia 2011

Tajemnicze życie

W trakcie porządków okazało się ,że w kuchni za ławą kwitnie sobie tajemnicze życie . jedną ścianę ociepliłam steropianem , ale jestem pewna ,że pod nim tez tak jest . W sumie to nawet nie wiem co z tym zrobić wypadało by skuwać tynk pryskać odgrzybiaczem , ale wstrzymam się z tym do lata .Podobno te preparaty są bardzo silnie działające i o intensywnym zapachu . W pokoju w regałach wszędzie mam wilgoć i grzyb .

środa, 20 kwietnia 2011

W końcu jestem ....

Nie nie byłam na wycieczce w ciepłych krajach choć chciałabym :)) Pomagałam mojej mamie w przedświątecznych porządkach , myłam okna zawieszałam firanki i najwidoczniej przewiało mnie . Dopadło mnie mega przeziębienie , nie wiedziałam ,że można zużyć tyle chusteczek do nosa:(dziś już katar mniejszy , ale dla równowagi od 4 już nie śpię bo kręgosłup bardzo mnie boli . Wzięłam leki przeciwbólowe i jak dzieci wstaną to pójdę na zastrzyk . Wszystkie moje plany co do porządkowania przed świętami na razie nie wykonane . Do tej pory przeziębienie położyło mnie do łózka , Zaraziłam tez córkę , a syn już wczoraj "ciagnął "nosem . Tak to już w  życiu bywa ,że sobie planujemy a życie weryfikuje nasze plany . Liczę na to ,że teraz zabiorę się za sprzątnie domu i zastanowię się co upiec . Mama prosiła o metrowiec , a córka o sernik , więc chyba zrobię te dwa ciasta :). Planuję dziś kończyć z dziewczynkami pisanki .

niedziela, 10 kwietnia 2011

Ciasta Alberty

Dziś postanowiłam wypróbować przepis z bardzo starej książki kucharskiej Marii Disslowej "Jak gotować ". To jedna z moich ulubionych książek z przepisami . Namiętnie czytam i zbieram wszelkie książki z przepisami , najbardziej lubię te najstarsze mam kilka reprintów . Lubię czytać te opisy dawnego życia, nie wiem czemu ale są mi bardzo bliskie mam coś jakby Deja vu, czuję smak i zapach dawnych potraw tak jakbym tam była . Moja prababka ze strony ojca była klucznicą i prowadziła dwór na ziemiach wschodnich niedaleko Równego . Może mam po prostu w genach jakieś wspomnienie tego dawnego świata który już dawno przeminął , dlatego lubię stare przedmioty stare domy i marzy mi się mieszkać w drewnianym domu z gankiem i krużgankami z sadem i ogrodem warzywnym daleko oz zgiełku miasta . Podziwiam dawne kobiety za pracowitość i umiejętności , które dziś odchodzą do lamusa . Zajmowanie się domem , gotowanie , szycie , robienie zapasów na zimę , dbanie o dzieci i rodzinę . dziś pogardliwie nazywa się takie osoby "kurami domowymi" i talenty gospodarskie są w pogardzie kiedy wszystko można kupić sobie gotowe w sklepie . Uważam jednak ,że domowe wyroby są najlepsze najzdrowsze i tworzą atmosferę domowa , kiedy dom napełnia się aromatem jedzenia . na zawsze zostają z nami wspomnienia przysmaków jakie jedliśmy w latach dziecinnych w domu .
Dziś upiekłam ciasteczka które są podobne do kruchych ciastek coś jak Petit beury , można je przechowywać dłuższy czas , są tanie i łatwo się je robi .
Składniki :
25dkg mąki pszennej
6dkg mąki ziemniacznej
3dkg masła
1 jajo
12dkg cukru
3 płaskie łyżki śmietany kwasnej lub słodkiej
1 łyżeczka sody
zapach waniliowy
W misce ucieramy robotem miękkie masło z cukrem , potem dodajemy jajo, zapach , śmietanę i sodę . Do utartej masy dodajemy obie mąki i zagniatamy ciasto . Moje było bardzo miękkie bo miałam duże jajo i chyba za dużo dałam śmietany wiec podsypałam jeszcze dodatkowo odrobiną mąki . Postem wstawiłam na 2 godziny do lodówki . Wałkowałam na stolnicy podsypując mąką na grubość 0,5 cm i wycinałam ciasteczka , trzeba je nakłuć widelcem lub czymś ostrym .  Piec do zrumienienia w gorącym piekarniku  180 stopni . Mi z tej porcji wyszło 56 ciasteczek .

sobota, 9 kwietnia 2011

Babka gotowana

Foremkę na tą babkę kupiłam w latach 90 gdzieś tak na początku ,wtedy tez robiłam tą babkę . Potem leżała na strychu w pudełku u mojej mamy . Przypomniałam sobie o niej teraz i zapragnęłam przywołać ten wspaniały smak babki gotowanej . Kiedyś takie formy były bardzo popularne a potrawy w nich przygotowane nosiły nazwę budyniów . W dawnych czasach przedwojennych kiedy kobiety gotowały na kuchniach opalanych węglem , nie było problemem gotowane przez długi czas takiej potrawy . Ot stawiało się na kuchni i potrawa przygotowywała się przy okazji gotowania innych rzeczy . Jestem wielką fanką kuchni węglowych na takiej uczyłam się gotować :) Budynie z takiej formy można robić na słono i na słodko . Mam starą książkę kucharską gdzie jest dużo przepisów na takie dania  , jak wypróbuję i będą smaczne podzielę się przepisem .
Do przygotowania babki gotowanej potrzebujemy formę taką jak na fotce , moja jest już dość zniszczona ale ma ponad 20 lat wiec proszę o wyrozumiałość.
Składniki :
1 kostka 250g margaryny (najlepsze było by masło ale ja robię na margarynie)
5 jajek
1 szklanka 250ml cukru
1 szklanka 250ml mąki ziemniaczanej(ja część mąki zastąpiłam kisielem cytrynowym bez cukru )
1 szklanka mąki tortowej
1łyżeczka płaska proszku do pieczenia
może być jakiś zapach taki jak lubimy
1łyżka spirytusu ja robiłam bez tego ostatniego składnika

Margaryna musi poleżeć  w temp pokojowej aby była miękka , ucieramy ją mikserem z cukrem na puszystą masę , dodajemy po jednym jajku (tez powinny nie być zimne z lodówki ) i po łyżce mąki wymieszanej z proszkiem do pieczenia . Na końcu ucierania dodajemy zapach i ewentualnie spirytus.
 Formę do gotowania smarujemy od środka tłuszczem i wysypujemy bułką tartą . Wykładamy utarte ciasto do formy i zamykamy z wierzchu pokrywką . Potrzebujemy garnek takiej wielkości aby zmieściła się foremka i żebym można było to jeszcze z wierzchu przykryć pokrywką . Ja miałam za mały baniak , nie mogłam przykryć i po otwarciu przykrywki okazało się ,że babka jest surowa na wierzchu . Wymysliłam przykrycie z miski i gotowałam jeszcze dodatkowo 15 minut dłużej niż w przepisie . Forma z ciastem powinna być zanurzona w wodzie do 3\4 wysokości , wodę jak wygotowuje się należy uzupełniać.Formę wkładamy do gotującej się wody i gotujemy 1 godzinę i 15 minut . Po tym czasie odkrywany pokrywkę formy i zostawiamy w wodzie jeszcze 10 minut . Babkę zostawiamy aż kompletnie wystygnie i wtedy dopiero delikatnie wyjmujemy z formy. Dodatkowe info o gotowaniu : lepiej jest nalać wody w niedużej ilości na dno baniaka ,wtedy formy nie trzeba obciążać , ciasto gotuje sie wytworzoną parą , oczywiście uzupełniać wygotowana wodę i koniecznie przykryć .





Babkę można polać po ostygnięciu polewą , na pewno będzie ozdobą świątecznego stołu . Smakiem przypomina coś pomiędzy ciastem piaskowym , biszkoptem ale jest bardziej delikatne i po prostu rozpływa się w ustach i jest zupełnie inna niż ciasta pieczone .
Foremkę na takie ciasto można kupić na allegro trzeba wpisać w wyszukiwarkę allegro babka gotowana  .


Byłam w czwartek na kontroli u reumatologa w Lublinie , lekarz jest dobrej myśli ale uważa ,że jest zbyt wcześnie aby powiedzieć czy lek działa . Dostałam receptę na leki przeciw bólowe i zalecenie aby bezwzględnie unikać słońca . Jeśli już to zabezpieczona kremami z max ochroną , taki jest wymóg podczas przyjmowania Quensylu .

środa, 6 kwietnia 2011

Sałatka Kwiatek

Bardzo lubię tą sałatkę , przepis na nią przywiozłam z mojego pobytu we Francji w latach 90 . Miałam to szczęście i możliwość pracować przez dwa lata w Nicei i Monaco . Bardzo dziękuje Osobie która mi to umożliwiła . To były najpiękniejsze dwa lata mojego życia , bardzo żałuję ,że nie mogłam tam zostać na zawsze .
Potrawy które tam jadałam bardzo mi smakowały , nawet najprostsze dania tamtej kuchni są przepyszne , a bagietki tak dobre ,że można je jeść bez końca . Była bym bardzo szczęśliwa gdybym mogła kiedyś jeszcze tam pojechać a najlepiej zostać na zawsze . Klimat bez zimy jest wspaniały :) .
Sałatkę kwiatek bardzo łatwo się robi , można ją przygotować wcześniej miesza się bezpośrednio przed jedzeniem . W oryginalnym przepisie w skład wchodzi cykoria ale ja jej nie miałam i zastąpiłam ją kapustą pekińską .
Na sałatkę potrzebujemy :
Gotowane buraczki
cykorie lub kapustę pekińską
Gotowane jajka
sos Vinegret gotowy z torebki lub wykonany samodzielnie najlepiej z wkrojonym ząbkiem czosnku
Duża salaterka .
Na dnie miski rozrabiamy sos , na niego układamy buraczki pokrojone w dość duża kostkę , jaja rozgniatamy widelcem , i układamy na wierzchu buraczków naokoło wykładamy pokrojono drobno kapustę . Sałatka wygląda jak kwiatek stąd jej nazwa . Podajemy nie zamieszaną . Mieszamy przed spożyciem , ja bardzo lubię taką sałatkę , a z dodatkiem bułki może zastąpić mi kolację lub obiad . 
Chwalę się tez torebką komunijną zrobiłam ją na zamówienie , kwiatek tez sama zrobiłam :)

sobota, 2 kwietnia 2011

Wiosenne baranki :)

Wczoraj skończyłam wiosenne baranki . Będą dekoracją świątecznego stołu i koszyczka . Zachęcam do prac z masy solnej to fajna zabawa wspólnie z dzieckiem .

piątek, 1 kwietnia 2011

Pasztet "Tylna ścianka "

"Projekt TYLNA ŚCIANKA to nic innego, jak propagowanie wykorzystywania jedzenia, które zazwyczaj wyrzucamy.

Po obiedzie upychamy wszystko w lodówce, żeby tylko się tego pozbyć, a po 3-4 dniach wyrzucamy spleśniałe i niezdatne do wykorzystania. To jeden z najważniejszych grzechów, które popełniamy na co dzień. A jednak z wczorajszej pieczeni można zrobić szaszłyki, ugotować chińską zupę albo wykorzystać do zapiekanki. Można też zjeść ją do kanapek lub dodać do pasztetu czy klopsa.

"Tylna ścianka" to nic innego jak powiedzenie sobie że się da, że można wykorzystywać jedzenie z wczoraj. To sięganie w lodówce do tylnej ściany i zjadanie produktów, które sami tam upchnęliśmy."
   Tekst i fotka pochodzi z bloga Mydło powidlo  przyłączam się do akcji nie marnowania jedzenia .Podaję link do akcji :
http://mydlopowidlo.blogspot.com/2011/03/projekt-tylna-scianka.html

W ramach tej akcji pokazuje jak wykorzystać mięso pozostałe po gotowaniu zupy czy rosołu . Ja jesli gotuje coś na korpusie obieram mięso od kości i wrzucam do zamrażalnika , mam osobny pojemnik w którym zbieram takie mięso . Mrożę tez ugotowane warzywa z rosołu , marchewkę, pietruszkę , seler .Teraz w pojemniku miałam tez trochę usmażonych pieczarek które zostały mi po robieniu zapiekanek i kawałek cienkiej kiełbasy która po kupieniu okazała się bardzo tłusta . W pojemniku tym było tez mięsoz 2 pieczonych skrzydełek które zostały z obiadu .
Zaznaczam ,ze nie jest to wykwintny pasztet ale w smaku jest bardzo dobry i o niebo lepszy od kupowanego w sklepie , bezk konserwantów i zmielonego" niewiadomoco ".
Do wykonania pasztetu zużyłam zawartość pudelka mięsno warzywnego , 30 dkg świeżej wieprzowej wątroby ,5 jajek , przyprawy , otręby pszenne , łyżkę koncentratu pomidorowego, dwie namoczone małe kajzerki .Fajny smak nadaje pasztetowi tarta gałka muszkatałowa ale nie miałam jej w domu .
Wątrobę usmażyłam na tłuszczu z cała cebulą podzieloną na 4 części . Wątróbkę smaży się krótko na niedużym ogniu długo smażona jest twarda .
Ja swój pasztet mieliłam przez maszynkę , można przygotowywać masę również w robocie . Jeśli ma się sitko z drobnymi oczkami to wystarczy przemielic raz ja nie miałam więc mieliłam masę dwukrotnie .
Do zmielonej masy dodajemy jajka przyprawy i dobrze odciśniętą z wody bułkę . Mieszamy wszystko dokładnie . Formę do pieczenia smarujemy tłuszczem i wysypujemy bułką tartą , do masy pasztetowej mozna dodać np kukurydze groszek lub inne warzywa w całości wtedy pasztet będzie kolorowy .
U mnie wyszło dwie keksówki , polałam odrobiną oleju z wierzchu .

Piekłam 50 minut w temp 180 stopni aż wierzch dobrze się zrumienił .
Po wystygnięciu podajemy z ulubionymi dodatkami ćwikła kiszonym ogórkiem , chrzanem . Ja zawsze robię więcej pasztetu i dziele się nim z mamą .